Rozdział II



Głód dopadł mnie około południa. Od paru dni żywiłem się głównie Snickersami, które popijałem obficie Red Bullem. Mdliło mnie od tego potwornie. Ciągle miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Potrzebowałem kawałka mięsa i to naprawdę dużego. Najlepiej na ostro i krwiście. Rezerwacja w Restauracji 99 była zrobiona na 13, ale postanowiłem ruszyć już teraz. Nie było daleko, więc mogłem pójść na piechotę. Pogoda mimo niespecjalnego poranka poprawiła się wyraźnie. Nie musiałem nawet zabierać płaszcza.

Przeszedłem do Jana Pawła wolnym krokiem i skierowałem się w kierunku Grzybowskiej. W dali błyszczał niebieski budynek Atrium. Nie dalej jak tysiąc metrów ode mnie. Nie spieszyłem się. Było na tyle ładnie, że mimo dudniącej od tramwajów ulicy, można było czerpać przyjemność ze spaceru. Był zresztą jeszcze jeden powód, dla którego nie bardzo mi się spieszyło. Nie miałem tego obiadu jeść sam. Przekładałem to spotkanie od paru dobrych tygodni, ale wiedziałem, że w końcu musi nastąpić. Trochę tak jak z dentystą. Kiedyś trzeba się przełamać. Z tą różnicą, że w tym wypadku nie było środka przeciwbólowego.

Wszedłem po schodkach do restauracji. Na zewnątrz wciąż kusiły stoliki, ale na jedzenie tam było już za zimno. Pod tym względem ten wrzesień nas nie rozpieszczał. Wskazano mi stolik przy dużym oknie z widokiem na ulicę. Był czteroosobowy, ale zawsze zamawiałem większe. Łatwiej było rozmawiać. Szczególnie tutaj, gdzie w porze lunchu bywało naprawdę tłoczno.

Kartę znałem na pamięć. Nie musiałem jej nawet otwierać. Zamówiłem wodę bez gazu i patrzyłem jak blondynka z upiętymi włosami w kucyk, chyba kierownik sali, z gracją rozsadza nadchodzących gości. Jeżeli gdzieś w Warszawie mają ładniejsze kierowniczki sali to przynajmniej ja o tym nic nie wiem. No, może w Panoramie w Marriocie, ale tam o tej porze nie dają jeść. Mdliło mnie już solidnie. Nie wiem czy z głodu, czy może z powodu napięcia w pracy.

Na szczęście nie musiałem długo czekać. Marta przyszła nie więcej niż pięć minut po mnie. Trzymała się naprawdę nieźle. Profesjonalna jak zwykle w swym skrojonym nienagannie kostiumie, który nosiła trochę tak jak Krzyżacy swoje pancerne zbroje. Wyprostowana dumnie wkroczyła na salę. Dosłownie – wkroczyła. Taki już miała sposób poruszania się.

  • - Witam – głos jej był zimny jak dzisiejszy poranek.

Podałem jej rękę, ale nic nie powiedziałem. Przez chwilę miałem nadzieję, że może dziś nasze spotkanie przebiegnie normalnie, ale zupełnie niepotrzebnie.

  • - Zamówiłeś już coś? – zapytała.
  • - Nie, czekam na ciebie.
  • - Ja nie będę nic jadła. Napiję się czegoś. Weź mi sok z pomarańczy.

Typowe dla niej. Chociaż mogła sama to powiedzieć kelnerowi, to jednak ja musiałem zamawiać dla niej. To niewiarygodne, co można było kiedyś w niej widzieć.

  • - Do rzeczy......... – powiedziała po chwili pukając długimi, czerwonymi paznokciami w blat stołu – Nie puszczę Marka z tobą na wakacje teraz.
  • - Nie masz chyba wyboru. Sąd dał mi prawo.
  • - Tak, ale to koliduje z jego nauką, poza tym on wyjeżdża.
  • - Z kim i dokąd? – zapytałem.
  • - Nie ważne. Wyjeżdża i tyle. 

Co za złośliwe babsko się z niej zrobiło. Niewiarygodne. Była dla mnie chyba dokładnie tak samo złośliwa, jak kiedyś mnie kochała. Patrzyłem na jej zaciętą twarz. Wciąż piękną.

  • - Słuchaj..... – zacząłem.
  • - To ty posłuchaj – przerwała mi – Finito. Nie ma rozmowy. Nigdzie nie pojedzie i już.
  • - Wiesz, że ci nie odpuszczę.
  • - Prawdziwą przyjemnością będzie udowodnić ci twoją słabość w tym względzie – uśmiechnęła się – Nie dasz rady. Daj sobie spokój. Pojedzie z tobą na wakacje.

Nie wiem czy zmęczenie wzięło górę nad rozsądkiem czy może chciałem po prostu skończyć tą chorą rozmowę z tą upiorną kobietą. A może najzwyczajniej miałem ochotę do teatralnego gestu. Do odegrania sceny w stylu Mela Gibsona. Wstałem z krzesła i zbliżyłem twarz do jej ucha.

  • - To koniec Marta. Dość już mam tych gierek. Albo jutro Marek będzie u mnie albo cię wykończę.

Powiedziałem te słowa i wyszedłem z restauracji mijając zdziwionego kelnera. Zimne powietrze owiało mi twarz. Boże! Całe życie chciałem jej coś takiego powiedzieć! Nie bardzo wiedziałem jak mógłbym ją wykończyć. A nawet gdybym wiedział, to czy starczyłoby mi odwagi. Nie ważne. Musiałem coś zrobić, żeby zachować szacunek dla samego siebie. Wodziła mnie tak za nos od miesięcy. Robiło mi się od tego słabo bardziej niż od Snickersów z Red Bullem.

Zatrzymałem się i oparłem o latarnie. Nie czułem się najlepiej. Chyba z głodu. Trochę tak jakbym wypił parę głębszych na pusty żołądek. Mdliło mnie a horyzont huśtał się na boki jak woda w szklance. Przez chwilę bałem się, że upadnę (co niewątpliwie dało by jej niezłą satysfakcję), ale udało mi się utrzymać równowagę. Rozejrzałem się wokoło. Niewiadomo dlaczego, ale wychodząc z restauracji skręciłem w prawo. Stojący na postoju taksówkarze patrzyli się na mnie uważnie. Nie miałem wątpliwości, że bardziej ich interesuje czy zgubię tu portfel niż to, czy mi mogą pomóc. 

Zebrałem się w sobie. Potrząsnąłem głową i starając się iść prosto ruszyłem przed siebie. Szło mi nawet nieźle. Skręciłem w lewo na przejście dla pieszych i skierowałem się w kierunku biurowca. W kieszeni marynarki zadzwonił telefon. Najpierw cicho, a potem coraz głośniej. Nie usłyszałem chyba początkowych dźwięków, bo gdy go wydobyłem zamilkł. „One missed call”. Wciąż idąc przed siebie starałem się zobaczyć kto dzwonił. Niestety. Nie wyświetlił się żaden numer. Gdy byłem już prawie po drugiej stronie jezdni usłyszałem jazgotliwy pisk opon na asfalcie. Popełniłem niewybaczalny błąd. Nie spojrzałem w prawo. Kątem oka widziałem tylko zbliżający się biały kształt samochodu. Poczułem jak ze strachu zaciskają mi się pośladki.